28 sierpnia 1914 do Saint Quentin zawitała wojna… I choć to francuskie miasteczko, bardzo szybko znalazło się po niemieckiej stronie barykady, zostając zmuszony do życia pod niemiecką okupacją. Nam Polakom nie trzeba szczególnie opowiadać, z czymś się to wiązało. Za całe tłumaczenie, warto przytoczyć opowieść, jaką w swoich wojennych zeszytach przytoczył Ojciec Założyciel: dwóch młodych zakonników, ks. Ignacy Devrainne i br. Emil Bontemps, wybrali się swoim zwyczajem na przedpołudniowy spacer w poszukiwaniu wieści i nie wrócili na obiad. Okazało się, że zostali aresztowani, bo śmiali się z przechodzącego plutonu niemieckiego. Byli sądzeni i niewiele brakowało, żeby skończyli w więzieniu. Na szczęście skończyło się na grzywnie.

Rok 1917, po długim impasie wojny w okopach, przyniósł kontrofensywę francuską i brytyjską, niezbyt udaną, jednakowoż, zwłaszcza z powodu amerykańskich posiłków, wzbudziły one zaniepokojenie dowództwa armii cesarskiej i spowodowały podciągnięcie frontu ku północy. Ludność miała zostać ewakuowała, a infrastruktura w okupowanych miejscowościach zdewastowana przy użyciu bomb. Jednym z miast, które zostało objętych tą akcją było Saint-Quentin.

Nastąpiło to w połowie marca. Oczywiście z punktu widzenia mieszkańców były to dni strachu przed tym, co nastąpi, wzmacnianego przez ciągłe rekwizycje obiektów miedzianych, które miały posłużyć do produkcji armat artyleryjskich. Ewakuacja zapowiedziana już 2 marca, czyniła ostatnie dwa tygodnie nieznośnym okresem przygotowań, bo należało spakować niezbędne rzeczy i odżałować te, które się zostawiało. W swoich zapiskach pisał o 25 tysiącach franków, które przepadały w zniszczonych książkach. Wedle przeliczeń Emiela Lamberta z 2011, dziesięć lat temu byłoby to ok. 100 000 €.

Wreszcie nadchodzi ten dzień. Interpretując zapiski Dehona, wydaje się, że 12 marca dotarła informacja, że wczesnym rankiem następnego dnia zostaną wywiezieni z Saint-Quentin. Ale pozwólmy opowiedzieć to samemu Dehonowi, który opisał to w swych zapiskach codziennych (kursywa) i zeszytach wojennych zatytułowanych Dom Najśw. Serca w czasie wojny (czcionka prosta).

12 marca, po kilku dniach bolesnych przygotowań, nastąpiło zesłanie.

13. wyjazd. O 5.00 na dworcu, wyjazd o 9.00. Mszę odprawiłem o 4.30. Wsadzili nas na furgon. Usiedliśmy na naszych bagażach. Amerykańska firma zaopatrzeniowa dała nam na drogę herbatniki i czekoladę. Moje dwa domy (Dom Najśw. Serca i Kolegium św. Jana – przyp. tł.) zostawiłem umeblowane, kaplica Najświętszego Serca była cała umeblowana.

Podróż była męcząca: długie postoje. Niepewność co do końca podróży. Mówiono o Givet. Wieczorem wysiedliśmy w Enghien. Byliśmy wycieńczeni, z bagażami na rękach, a stację mogliśmy opuszczać tylko pojedynczo. Władze miasta Enghien chciały nas policzyć: absurd administracji. Przewracaliśmy się ze zmęczenia. Byłem wyczerpany zmęczeniem i wrażeniami. Nigdy w pełni nie wyzdrowieję.

Opuszczając stację, myślałem, że umrę na zawał serca. Jezuici przyjmują nas po bratersku...

Fiat voluntas Dei!

To wszystko wydarzyło się 105 lat temu. Kiedy czytam te słowa przypominają mi się te, które zapisał ks. Rudzok w swoich wspomnieniach o opuszczeniu Felsztyna w 1939 r.: Dom felsztyński prawie już świecił pustkami! Nadeszła chwila i dla mnie, należałem bowiem do ostatniej grupy. Spakowany poszedłem pożegnać się z księdzem magistrem i zastałem go mówiącego brewiarz. Zdaje mi się, że łzy zabłysły mu w oczach, gdy go zawiadomiłem, że ostatnia grupa przygotowana jest do odejścia... Warto pamiętać, że nas-zakonników, klasztor nie chroni na czas wojny. Myślami wybiegamy do naszych współbraci na Ukrainie, którzy z drżeniem trwają z wiernymi nieraz nawet na linii ognia. Historia wojennej przygody Ojca Założyciela przypomina nam o prawdzie, iż jesteśmy wszyscy jedynie pielgrzymami w drodze do Ojca. I nam może przydarzyć się konieczność szukania schronienia u naszych współbraci…

Ojciec Dehon dotarł w ciągu jednego dnia do Enghien belgijskiego miasteczka położonego ok. 30 km na południowy zachód od Brukseli. Tam gościnnie przyjęli sercanów oo. Jezuici. Pobyt w klasztorze w Enghien wydłużył się, gdyż władze okupacyjne niemieckie nie chciały się zgodzić na wydanie o. Dehonowi paszportu, by ten mógł zamieszkać w domu generalnym na brukselskich Ixelles. Miał tam okazję również poznać wielkiego misjonarza Rosji, o. Michela d’Herbigny. Zdaje się, że to on opiekował się o. Dehonem, który zranił się podczas zsiadania z furgonu. Pozostawia nam świadectwo o stanie ducha o. Dehona. Okazuje się, że wojna doprowadziła naszego Założyciela do spotkania ze starością.

O. Dehon bardzo mocno przeżył wojnę i mówił o niej w kategoriach diabolicznych; tak również opisywał triumf Najśw. Serca, o którym często rozmawiali, i dość apokaliptycznie, z przerażeniem i namaszczeniem, opisywał toczącą się wojnę. To bardzo rozczarowało jego słuchacza, zwłaszcza, że słyszał o nim, jako o osobie kontrowersyjnej ale i energicznej. Ten dobiegający powoli do 75. roku życia kapłan, zaczął twierdzić w listach z tego okresu, że jest już stary, niezdatny do podróży, musi zostać na miejscu, z niepokojem wyczekiwać śmierci. Z niepokojem nasłuchiwał informacji chorym o ks. Adrianie Guillaume, którego upatrzył sobie na następcę, po śmierci o. Prévot. Na dodatek tydzień po dotarciu wreszcie do Brukseli, o. Guillaume umiera 28 lipca w Lowanium.

Towarzysząc o, Założycielowi w tych, wydaje się, najtrudniejszych momentach jego życia, winniśmy podziwiać jego determinację, z jaką odzyskuje siły i rozpoczyna kolejne projekty, jak choćby ten z rzymską bazyliką, wotum za odzyskanie pokoju, poświęconą Najśw. Sercu Chrystusa Króla; siłą, jaką znajduję, by odbyć podróż do Rzymu, jaką wymógł na toczących wojnę państwach jego przyjaciel, papież Benedykt XV; z jaką wreszcie determinacją podejmuje odbudowę własnego dzieła po wojnie: tak w Saint-Quentin, jak i w innych częściach świata. Jego gorliwość pięknie wyraża list okólny posłany po koniec lipca 1919, na rozpoczęcie kapituły generalnej, która podjęła odbudowę i wybrała na I Radnego, ks. Wawrzyńca Philippe’a, 1. następcę o. Dehona:

Udało nam się zrobić coś dobrego. Nasze misje przyciągają do Kościoła tysiące dusz. W Europie pracujemy nad zbawieniem dusz w duszpasterstwie, przez głoszenie kazań i rekolekcji. To jest dobre, ale nie jest to cała nasza misja. Musimy połączyć gorliwość św. Ignacego z pobożnością św. Gertrudy. Wróćmy do pierwszego rozdziału naszych konstytucji. Naszym szczególnym celem jest czułe nabożeństwo do Najświętszego Serca, kult miłości i zadośćuczynienia. To, co do tej pory zrobiliśmy w tej sprawie, nie wystarczy, będziemy musieli podjąć wielkie postanowienia. Musimy być tacy, jakimi chce nas widzieć nasz Pan. Zacznijmy od podziękowania Bogu za wszystkie dobrodziejstwa, które otrzymaliśmy od Niego w ciągu ostatnich czterdziestu dwóch lat. Wdzięczność przyciąga nowe łaski.

Ofiarujmy się na nowo Najświętszemu Sercu, aby żyć i umierać w Jego miłości, w życiu wewnętrznym, w życiu wynagrodzenia i poświęcenia. Módlmy się do niego! Wiele się módlmy... Ale przede wszystkim pokornie się uniżajmy. Prośmy szczerze o przebaczenie za wszystkie nasze uchybienia, za wszystko, co mogło opóźnić i umniejszyć łaski, które nasz Pan zamierzył dla nas i które chciał dać Kościołowi za naszą posługę i w zamian za nasze ofiary.

Jakub Bieszczad SCJ (Rzym)